Byłam w trzeciej lub czwartej klasie szkoły podstawowej, kiedy dostałam od ojca swój pierwszy aparat fotograficzny (Voskhod CCCP). Okazja była nie byle jaka: wycieczka z całą klasą do... Chorzowa (z Sosnowca...). W planach mieliśmy ogród zoologiczny i planetarium. Łałałiła!
Instruktaż posługiwania się magicznym pudełkiem nie mógł trwać krótko, bo też nie były to czasy tzw. głupich jasiów (znanych także pod dużo podlejszą nazwą - idiotenkamera), nie było komórek z funkcją aparatu, co ja mówię, w ogóle nie było komórek! Nie wystarczyło pstryknąć, aby zatrzymać chwilę. Musiałam poznać arkana sztuki fotograficznej: wiedzieć czym jest światłomierz i do czego służy, dlaczego tak ważne jest, aby dopasować czas naświetlania kliszy do parametrów przysłony, "źrenicy oka" aparatu.
Do dziś pamiętam, jak cierpliwie o tych zależnościach opowiadał mi ojciec, jak siedział obok na kanapie trzymając aparat fotograficzny w dłoniach, pokazując i omawiając każdą z jego funkcji i jak siedziałam obok niego ja - ubrana w ulubioną kamizelkę od cioci Joli (którą sama zrobiła na drutach), opakowana w pierwsze dżinsy i zwieńczona od strony podłogi domowymi bamboszkami, i jak wsłuchiwałam się w każdą z powierzanych mi właśnie tajemnic...
Teraz zdjęcia wykonuję cyfrową lustrzanką, ale największą przyjemność w fotografowaniu odnajduję wtedy, gdy to ja (nie automat) decyduję o tym, jakie będzie moje zdjęcie. Chociaż przyznaję: automatyczna funkcja dopasowywania parametrów też często się przydaje. Inna rzecz, że czasy kliszy, która dopiero po wyjęciu z koreksu zdradzała, które chwile będziemy w przyszłości oglądać, odeszły w niepamięć. W pamięci za to pozostaną moje rozmowy z ojcem w domowej ciemni, o czasach jego dzieciństwa i młodości oraz magia delikatnie wyłaniających się obrazów na papierze zanurzonym w pierwszej kuwecie wypełnionej wywoływaczem...