21 czerwca 2019

Reminiscencje na temat złych i (dla odmiany) dobrych metod szkoleniowych (oraz wychowawczych...)

Oto opowieść, w której mowa jest o utracie miłości do grania na skrzypcach za przyczyną nieznośnej metody wpajania nauki i o tym jak w zupełnie innym miejscu i czasie miłość do tego pięknego instrumentu została odzyskana... oraz o moim podejściu do kwestii szkolenia, na które historia owa wpływ miała niemały.

(autor: #lar0 / Instagram)
Szkoła Muzyczna, do której uczęszczałam jako dziecko, a później przedstawicielka młodzieży młodszej, miała w szeregach swojej kadry pedagogów mistrzów i równocześnie, wyjątkowo niezadowolone z własnego życiowego wyboru, pojedyncze egzemplarze ludzkie. Jednym z tych ostatnich była młoda nauczycielka gry na skrzypcach. Z resztą zbyt długo w SM nie pracowała  - nie miała serca do wykonywania tego zawodu. Niemniej czas jakiś lekcje z nami prowadziła. Uczestniczyłam w nich i ja i Bynio (w niniejszym tekście zmieniłam imię kolegi, by nie znienawidził mnie z poślizgiem czasowym...).

Dziwne, do dziś pamiętam jej nazwisko, lecz nie pamiętam imienia... Panią... nazwijmy: Hela...



Otóż Pani Helenka znana była z ogromnego braku odporności na ludzkie, konkretnie dziecięce - oczywiste, na tym etapie edukacji - błędy. Krzyczała, a właściwie darła się na nas niewyobrażalnie. Kolokwialnie rzecz ujmując: cały parter wiedział o jej obecności w szkole. Czyli po pierwsze, nie było złudzeń, że lekcje odbędą się jednak i nie będą przeprowadzone z udziałem zastępująego nauczyciela-wybawiciela. Po drugie, cała grupa wiedziała, który konkretnie uczeń ma lekcje i że bynajmniej nie jest on dziś chwalony.

Jednym z ważniejszych zadań przygotowujących do lekcji gry na skrzypcach było nasmarowanie smyczka. Ktoś, kto nigdy nie grał na tym instrumencie, lecz widział nie raz skrzypka wykonującego jakiś utwór, pewnie nie dowierza, że smyczek w taki sposób jest przygotowywany. Ale w istocie tak właśnie jest. Wyjaśniam, że napięte na smyku końskie włosie jest smarowane kalafonią tj. kostką z żywicy i innych substancji pomocniczych, dzięki której smyczek pociera struny, a nie "ślizga się po nich". Ponadto wyłącznie tak przygotowany umożliwia wydobywanie pięknych i pełno brzmiących dźwięków.

Teraz wracając do kwestii, uczeń po wejściu do sali musiał zameldować o wykonaniu wstępnych procedur, a następnie podawał nauczycielowi skrzypce do strojenia (w starszych klasach instrument stroiliśmy sami).

Nasza, nieodporna na zaniedbania dziecięce pani nauczycielka, która ujawniała gniew nieustannie i z byle powodu, z całą surowością traktowała tych, których smyczek nie uświadczył kalafonii. A ponieważ czynność ta umykała nam z głowy nieustannie, tuż przed salą pani Heli cała grupka dzieciaków nerwowo pocierała smyki sypiąc obficie pył żywiczny na futerały, które następnie niemiłosiernie lepiły się od niej. I tak, poprzez kolegialną pracę (tu właśnie ma miejsce pierwsze nawiązanie do kwestii szkoleń) udawało się nam uniknąć gniewu naszej Pani, na który z pewnością bylibyśmy narażeni, gdyby nie wzajemna dbałość o wysoki poziom jakości smyczkowego włosia.

Pamiętam też sytuacje, gdy pani Helenka dosłownie na przemian to słabła, to znów wykrzykiwała "Nie ma cis!!! Nie ma gis!!!", ponieważ podczas wykonywania utworu często myliliśmy się (zazwyczaj były to błędy związane z tonacją, podaną tuż przy kluczu wiolinowym z pomocą krzyżyków, bemoli i zastosowanych w dalszej części zapisu nutowego - kasowników). Okrzyki naszej pani, miały spowodować, że wychwycony przez jej belferskie ucho błąd, natychmiast zostanie skorygowany i co więcej, nigdy się już nie powtórzy, ale... ani krzyki, ani też kierowane do nas oryginalne porównania i słaniania Helenki nie były zbytnio skuteczne... Zasadniczo wszyscy częściej lub rzadziej zapominaliśmy o krzyżykach i bemolach. Oczywiście nie było między nami żadnej zmowy. Nikomu też nie przyszło do głowy by niesubordynacją względem tonacji nadszarpnąć zdrowiem pani Helenki...

Któregoś dnia czara goryczy naszej pani wypełniła się po brzegi, bowiem kolega Bynio na kolejnej z rzędu lekcji powtórzył swój repertuar konsekwentnie nie zważając na wszystkie możliwe oznaczenia nutowe. Pani Helenka nie wytrzymała i własnym, osobistym, personalnym smyczkiem zadała mocne razy w Byniową pupę. Bynio rozryczał się i cały w pąsach zakończył lekcję przed czasem, dając tym samym czytelny wyraz swego rozgoryczenia. Myślę, że jeszcze większym ciosem była dla niego świadomość, że jakaś dziewczynka (czyli ja) poznała haniebną tajemnicę jego porażki, miało to związek z tym, że nasza pani organizowała kolejne lekcje w ten sposób, iż pod koniec zajęć z jednym uczniem, do sali wchodził kolejny i po cichutku przygotowywał się do lekcji. Miało to zapewnić płynność ruchu i optymalne wykorzystanie czasu. Lecz, jak widać, rozwiązanie logistyczne uczyniło mnie mimowolnym świadkiem Byniowej traumy...

Dałam stamtąd nogę z pomocą mojej mamy, która widząc co się święci krótką, acz konkretną rozmową zaimportowała mnie z sali tortur i wyeksportowała do klasy profesora Eugeniusza.
Mama Bynia była pierwsza, przed nami...

Profesor był już mocno starszym panem, a emocje ujawniał wyłącznie przy interpretacji utworu. Wiadomo mu było, że uczy nas - bo niewiele jeszcze umiemy. Lekcje rozpoczynał od krótkiej historii, na przykład opowiadał nam o kompozytorze przerabianego na lekcji utworu, albo o czasach wspólnego muzykowania, gdy jako młody chłopak spotykał się w domach przyjaciół lub swoim własnym, żeby grać w zorganizowanych naprędce kwartetach, tak dla przyjemności słuchania współbrzmiących instrumentów, albo dla słuchających ich dziewczyn, potem żon i bliskich. To znów opowiadał o tajemnicach różnych wyjątkowych skrzypiec - będących osiągnięciami  sztuki lutniczej. Każdą lekcję rozpoczynał od pięknej historii. Każdy przerabiany utwór graliśmy wspólnie. Czy zdarzały się błędy? Pewnie! Profesor przerywał. Spoglądał swoimi dużymi błękitnymi oczyma i niby zapytując stwierdzał "Nie ma tu fis?". Pąsowieliśmy zawstydzeni. Wiedzieliśmy, że przy następnym podejsciu nie możemy go zawieść. Dość powiedzieć, że ani ja ani Bynio, nigdy wcześniej tak szybko nie eliminowaliśmy błędów jak wtedy, gdy wytykał je nam subtelnie pan profesor. Dotyczyło to zresztą całej grupy uczniów profesora. A kiedy już przepracowaliśmy z profesorem utwór, wspólnie go wykonywaliśmy. Czasem przy akompaniamencie fortepianu. Profesor oprócz tego, że uczył nas gry na skrzypcach, nauczył nas też skupienia, koncentracji i wzajemnego szacunku.

Spyta ktoś, po co dziś przywołuje tę historię. W swojej działalności szkoleniowej wykonywanej zawodowo, zdarzało mi się usłyszeć od uczestników (ładnych kilka razy), że lubią nasze szkolenia, bo... ich nie stresujemy. Za siebie mogę powiedzieć tylko tyle: nie tylko, że nie wyobrażam sobie bym miała generować stres u osoby szkolonej, ale też mam świadomość wspólnej pracy jaką za chwilę będziemy wykonywać tuż po zakończeniu tych zajęć. Chyba podświadomie utrwalił się w mej pamięci rytuał z lekcji profesora: najpierw krótki zarys problemu, potem wspólne ćwiczenia. I współpraca przyjemniejsza...