Byłam w trzeciej lub czwartej klasie szkoły podstawowej, kiedy dostałam od ojca swój pierwszy aparat fotograficzny (Voskhod CCCP). Okazja była nie byle jaka: wycieczka z całą klasą do... Chorzowa (z Sosnowca...). W planach mieliśmy ogród zoologiczny i planetarium. Łałałiła!
Instruktaż posługiwania się magicznym pudełkiem nie mógł trwać krótko, bo też nie były to czasy tzw. głupich jasiów (znanych także pod dużo podlejszą nazwą -
idiotenkamera), nie było komórek z funkcją aparatu, co ja mówię, w ogóle nie było komórek! Nie wystarczyło pstryknąć, aby zatrzymać chwilę. Musiałam poznać arkana sztuki fotograficznej: wiedzieć czym jest światłomierz i do czego służy, dlaczego tak ważne jest, aby dopasować czas naświetlania kliszy do parametrów przysłony, "źrenicy oka" aparatu.